– Historia 11-letniego Zdzisia, pseudonim Tor. On zawsze miał przewieszony chlebaczek przez ramię. On się nigdy z nim nie rozstawał. Starsi koledzy zapytali podczas kolacji: co on ma w tym chlebaczku, że nigdy się z nim nie rozstaje? On tak spojrzał na nich i powiedział: wszystko – opowiada Patryk Markuszewski.
Chłopiec trzymał w chlebaczku fotografię ojca, który zginął w 1939 roku, różaniec matki, która została rozstrzelana podczas masowych egzekucji i lalkę siostry, która zginęła w pierwszych dniach powstania. – Dzięki upamiętnieniom dzieci dzisiejsze młode pokolenie zrozumie, jakie ma szczęście, że żyje w wolnej Polsce – uważa Patryk Markuszewski.
„Oddaliśmy wszystko, co najlepsze: rodzinę, młodość, bo dzieciństwa nie było”, Karolina Bałuc.
Podobnie jak ciała Wojtusia Zalewskiego, pseudonim Orzeł Biały, który poległ od kuli snajpera. – Na tej klatce jest mój dziadek, który wynosi nieżyjącego już prawdopodobnie łącznika Wojtka Zalewskiego – pokazuje zdjęcie Karolina Buczek, wnuczka powstańca Mieczysława „Błyskawicy” Mireckiego. Jej dziadek przez lata nie wspominał o tym dniu. – Wiadomo, o czymś traumatycznym nie wspomina się zbyt często w szczegółach – przyznaje Karolina Buczek.
Przez lata nikt nie wiedział też, kim był mały chłopiec na jego rękach. – Zaczęło się od pracy nad rekonstrukcją kronik, gdzie wśród zdjęć zobaczyłem kilka fotografii, które rejestrują moment wyciągania spod ostrzału i pogrzebu Wojtusia – opowiada Zygmunt Walkowski.
Po wielu miesiącach poszukiwań Zygmunt Walkowski zidentyfikował chłopca i niosącego go żołnierza. W 76. rocznicę wybuchu powstania na Powązkach, w kwaterze a25 stanął jego symboliczny pomnik i każdy może uczcić pamięć Wojtusia i innych małych ofiar 1944 roku.
„Moja” niezwykła historia z powstania warszawskiego, Leszek Szymowski
Nazywał się Hermann Hesse i gdy go poznałem był już sędziwym, dobrodusznym starszym panem. Dzięki Ojcu, który w latach 90 otworzył firmę i nawiązał międzynarodowe kontakty, udało mi się w 1996 roku (miałem wtedy 15 lat) pojechać na rok do szkoły do Kolonii nad Renem, by się nauczyć niemieckiego. Po lekcjach grałem z kolegami w piłkę. Po najmłodszego przychodził na boisko sympatyczny dziadek, co było po dwakroć dziwne: raz, że przychodził po wnuka (w Niemczech więzy rodzinne są dużo słabsze niż w Polsce) a dwa, że był człowiekiem sympatycznym (rzadkość wśród Niemców). Kiedyś wywiązała się między nami pogawędka. Rozumiał mnie dobrze ale usłyszał mój „cudzoziemski” akcent. Zapytał skąd pochodzę a ja odpowiedziałem, że z Polski.
– Polak? Brawo! Polacy to dzielny, wspaniały naród – powiedział mi.
– To był pan w Polsce – spytałem.
– Tak, jako oficer Gestapo, podczas wojny.
To mnie zdumiało bardziej niż cokolwiek innego w życiu. Gestapowiec chwalący Polaków to coś, czego nie spotkałem nigdy wcześniej ani później. Hesse zaprosił mnie do siebie do domu, aby porozmawiać. Skorzystałem, choćby po to, aby poćwiczyć niemiecki. Wtedy, przy herbacie, ciastkach i starych fotografiach, opowiedział mi historię, której nie zapomnę do końca życia.
Był lipiec 1944 roku. Hesse – młody Rottenführer – trafił do Warszawy jako żołnierz okupacyjnych wojsk hitlerowskich. Wtedy „mówiło się”, że za chwilę rozpocznie się powstanie, tak bardzo młodzi Polacy spragnieni byli wolności. Nikt nic nie wiedział. Hesse był żołnierzem zbyt małej rangi, aby go w cokolwiek wtajemniczać. Wykonywał więc tylko rozkazy. 1 sierpnia 1944 roku zastał go w budynku PAST-y (dziś przy Metrze „Świętokrzyska”). Przypomnijmy: budynek PAST-y został zdobyty jako jeden z pierwszych. I Hesse – dumny Niemiec i nazista – dostał się wtedy do niewoli w ręce polskich powstańców.
– Myślałem, że zaraz mnie rozstrzelają – relacjonował mi w 1996 roku Hesse. Ale tak się nie stało. Trzymano go w jednym z pomieszczeń PAST-y i codziennie żywiono i pojono. To ostatnie wstrząsnęło młodym Rottenführerem. Dociekał dlaczego ale piękna Polka, która przynosiła mu jedzenie mówiła jakieś trudne słowo na „tsch” (po niemiecku „cz”). Dopiero później znalazł się Polak, który mu to przetłumaczył na niemiecki. To słowo brzmiało po niemiecku „Menschheit” czyli po polsku „człowieczeństwo”. A dziewczyna, która przynosiła mu skromny posiłek, nazywała się Zosia. Zosia Skotnicka. Miała wówczas 19 lat i życie przed sobą. Na palcu prawej dłoni nosiła aluminiową obrączkę wykonaną z kapsla po butelce – takie nawiązanie do pierścionka zaręczynowego. Dostała to od powstańca, z którym była zaręczona. Zapytał ją kiedyś dlaczego oni – powstańcy – żywią jego – niemieckiego podoficera Gestapo, w sytuacji, gdy sami nie mają co jeść. Usłyszał odpowiedź, która go zaszokowała: bo żaden Polak nie zabije jeńca wojennego. Hesse jest jeńcem i po zwycięskim powstaniu zostanie zwolniony. Bo to jest właśnie „Menschheit”: czyli człowieczeństwo. Hesse słyszał coś takiego po raz pierwszy i życie mu się przewartościowało. Zakochał się w Zosi, w jej dobrym, polskim sercu, w jej pięknych oczach i smukłej figurze. Ale nic nie powiedział. Był wszak wojennym jeńcem a ona – żołnierzem powstańczym.
O budynek PAST-y toczyły się zażarte boje. Jeden z niemieckich kontrataków zwrócił Hessemu wolność. Ostatecznie powstańcy utrzymali PAST-ę aż do dnia kapitulacji. Hesse nie wiedział co się w tym czasie działo z Zosią. Po niemieckim kontrataku znowu trafił do gestapo i walczył przeciwko powstańcom. Zabijał ich, ich rodziny i cywilną ludność Warszawy. Tak, niestety, mój rozmówca z 1996 roku miał ręce po łokcie umoczone w polskiej krwi.
Nadszedł 2 października 1944 roku. Kapitulacja. Dzień wielkiej klęski TEGO POWSTANIA. Powstańcy mieli oddać broń i trafić do obozów jenieckich. Ukochana Warszawa miała być zrównana z ziemią. Dowództwo AK podpisało kapitulację. Na Alejach Jerozolimskich ustawiono wielkie kosze. Powstańcy wrzucali do nich broń by potem, rozbrojeni, mogli trafić do obozu w Pruszkowie. Hesse, uzbrojony w pistolet maszynowy, stał na posterunku przy Alejach Jerozolimskich. I wtedy zobaczył Ją ponownie. Zosia szła w szeregu żołnierzy AK: chwiejąca się na nogach, niewyspana, wymęczona, brudna i głodna, cuchnąca kanałami, w których spędziła ostatnie dni. Hesse awansował na kapitana, potrafił ją ocalić. Więc podszedł do niej. Nie zauważył, że aluminiowe kółko imitujące pierścionek piękna Zosia przełożyła na palec lewej dłoni. Jakby chciała powiedzieć, że jej narzeczony zginął w tym powstaniu, walcząc za wolną Polskę.
Hesse awansował, mógł ją ocalić. Więc podszedł i powiedział łamaną polszczyzną, że Zosia przeżyje, tylko niech z nim „pójdzie”. Czyli pójdzie do łóżka, zostanie jego kochanką. Byłaby bezpieczna, bo Rottenführer Gestapo miał swoje wpływy. Może ocalić życie jeśli odda mu swoje ciało.
I wówczas ta Zosia – głodna, wymęczona wielotygodniową walką, ranna i cierpiąca po stracie ukochanego, śmierdząca smrodem kanałów, niepewna chwili, dała mu… w pysk. Ot po prostu. Zdobyła się jeszcze na tyle siły, aby zamachnąć się i huknąć w tą bezczelną, nazistowską mordę. Hesse mógł ją zabić. Wystarczyło tylko sięgnąć po broń, wycelować i strzelić. Ale tego nie zrobił. Nie był w stanie. Tak go poraziła ta polska duma przejawiająca się w tym geście młodej dziewczyny. Tuż po kapitulacji, bez broni, bez leków i jedzenia, w strasznym stanie dać w pysk jemu – podoficerowi Gestapo.
Zosia nic mu nie powiedziała. Poszła dalej, jak tysiące innych, by znaleźć się w obozie w Pruszkowie. Hesse stał i palił papierosa. I nagle usłyszał, że zza rogu ulicy dochodzą dźwięki akordeonu i niewyraźny śpiew, który z każdą chwilą robi się coraz głośniejszy. Za chwilę wyszło dwóch mężczyzn. Ten, który śpiewał, nazywał się Mieczysław Fogg. Śpiewał piękne piosenki o Warszawie, aby osłodzić powstańcom gorycz porażki. I tak śpiewał, mijany przez ludzki strumień bohaterów. A Hesse, jak mi opowiadał po 52 latach, stał i patrzył zdumiony na twarze tych ludzi, którzy na rozkaz szefów AK złożyli broń, choć ich twarze mówiły, że chcą nadal walczyć. O Warszawę, o Polskę. To były twarze zwycięzców – mówił mi w 1996 roku Hermann Hesse. – Wystarczyło dać komendę, aby ci sami ludzie zerwali się znowu do walki. Wtedy zrozumiałem co miał na myśli Hitler, gdy mówił, że Polski nie da się pokonać. Tak, drogi Leszku, was się nie da pokonać. Polacy, wspaniały i dzielny naród. – To mi mówił, moi Drodzy, w 1996 roku, emerytowany podoficer Gestapo. Nigdy nie czułem się tak dumny z tego, że jestem Polakiem, jak właśnie wtedy, gdy w jego mieszkaniu w Kolonii słuchałem jego opowieści o powstaniu warszawskim. Powiedzieć, że Hesse chwalił dzielność i odwagę powstańców – to powiedzieć mało.
Minęło 12 lat. Byłem dziennikarzem śledczym Tygodnika „Wprost”. Jak do każdej redakcji tak i do nas przychodziły tłumy ludzi, by opowiedzieć historię wartą, ich zdaniem, opisania. Wśród nich była sympatyczna starsza pani, patriotka. Nazywaliśmy ją „panią Alinką”. Bo przychodziła i zabiegała, abyśmy pisali artykuły o nieznanej historii Polski i nieznanej historii TEGO POWSTANIA. Było to trudne, bo profil „Wprost” był inny. Nie wiem czemu ale to moje artykuły pani Alinka czytała najchętniej. I kiedyś, gdy się zbliżała rocznica Powstania – Tego Powstania – powiedziała, że przedstawi mi swoją koleżankę, która opowie mi piękną historie z powstania warszawskiego. Mówiła, że ta koleżanka piecze pyszne serniki, znane w Warszawie jeszcze od przedwojnia. Więc nawet jak historii nie opiszę to czasu nie stracę.
Minęły dwa dni. Byłem w redakcji i z kubkiem herbaty biegałem między składem a gabinetem naczelnego (Staszka Janeckiego). Nagle koleżanka powiedziała, że w recepcji czeka na mnie gość. Wyszedłem więc, trzymając w ręce kubek herbaty, której nawet nie zdążyłem położyć na biurku. Czekała na mnie dostojna, sympatyczna, starsza pani, której nigdy wcześniej nie widziałem na oczy. Trzymała w ręce szklaną podstawkę z dużym, okrągłym sernikiem, przykrytym papierem Podszedłem, przywitałem się, ukłoniłem i pocałowałem ją w rękę.
– To może wejdzie pani na chwilę – zaproponowałem. – Pani… – tu zawiesiłem głos, czekając, aż się przedstawi.
– Pani Zosiu proszę do mnie mówić – odpowiedziała. – Bo ja się, panie redaktorze, nazywam Zofia Skotnicka.
I wtedy ten kubek z herbatą wypadł z moich rąk, rozbił się na podłodze i sparzył nogi pani Zosi. Aż mnie zatkało z wrażenia. A ona nie wiedziała o co chodzi. Więc odpowiedziałem.
– A ja znam pani historię od Hermanna Hesse, poznałem go w Niemczech.
I wtedy zdumiona pani Zosia wypuściła z rąk zastawę z sernikiem, który rozbił się przy recepcji Tygodnika „Wprost”. Nie zjadłem ani kawałka.
Tak to czasem, w nadzwyczaj dziwnych okolicznościach, krzyżują się ludzie losy.
Chłopak Zosi – Romek – zginął w powstaniu warszawskim. Przeprawił się wpław przez Wisłę, aby dotrzeć do generała Berlinga, stacjonującego na prawym brzegu rzeki i poprosić go o wsparcie dla ginącego miasta. Berling odmówił, bo takie miał rozkazy z Moskwy. Romka, wracającego nocą z niebezpiecznej eskapady, złapali Niemcy. Zginął od kuli. Tym, który pociągnął za spust był Rottenführer Hermann Hesse – dzień wcześniej odbity podczas kontrataku na budynek PAST-y i wcielony do niemieckiego oddziału. O jego śmierci Zosia dowiedziała się przypadkiem. Nie wiedziała kto pociągnął za spust. Jeden z Niemców biorących udział w egzekucji, był agentem wywiadu AK… Zwłoki Romka złożono na Krakowskim Przedmieściu a grób podpisano „Nieznany Powstaniec”. O tym, kto strzelał, dowiedziała się później.
Zosia po wojnie wyszła za mąż ale po kilku latach się rozwiodła i wróciła do panieńskiego nazwiska. Hermann Hesse szukał jej, pisał listy, nawet udało mu się ustalić jej adres. Odpisywała mu ale bez emocji. Dla niej on był podoficerem Gestapo, który brał udział w niewoleniu Polski – jej ukochanej Polski. Tej, za którą przez tyle dni przedzierała się śmierdzącymi kanałami, wśród trupów polskich patriotów. Nie wyobrażała sobie, że ten nazista będzie jej znajomym. Takie było to przedwojenne myślenie, ustawiające zawsze w centrum Polskę.
Z Hermannem Hesse nie widziałem się już później. Pewnie już nie żyje. Skotnicką odwiedziłem kilka razy w jej mieszkaniu na Żoliborzu. Wspaniała kobieta. Uosabiała te wszystkie cechy przedwojennej Polski, które tak trudno znaleźć dzisiaj w młodym pokoleniu.